Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rej wspominał dyskretnie stary Norpois; — dodał ojciec, nie spostrzegając, że wobec potęgi magicznych słów jakie wyrzekłem, zepsucie Bergotte’a nie dłużej zdoła się ostać niż opaczność jego sądów.
— Och, mój drogi, — przerwała mama, — nic nie dowodzi, aby to była prawda. Mówią tyle rzeczy. Zresztą Norpois, to człowiek niezmiernie miły, ale on nie zawsze jest życzliwy, zwłaszcza dla ludzi, którzy nie są z jego koterji.
— To prawda, ja też to zauważyłem, — odparł ojciec.
— A wreszcie, wiele będzie przebaczone panu Bergotte za to że mu się spodobał mój chłopiec, — dodała mama gładząc mnie po włosach i obejmując mnie długiem marzącem spojrzeniem.
Matka zresztą nie czekała tego werdyktu Bergotte’a, aby mi powiedzieć, że mogę zaprosić Gilbertę na podwieczorek, kiedy będę miał u siebie przyjaciół. Ale nie śmiałem tego zrobić z dwóch przyczyn. Pierwszą było to, że u Gilberty podawano zawsze tylko herbatę. W domu przeciwnie, mama przestrzegała, aby obok herbaty była i czekolada. Bałem się, aby się to Gilbercie nie wydało pospolite i aby nie powzięła dla nas wzgardy. Inną przyczyną była trudność etykiety, której nigdy nie zdołałem przełamać. Kiedym się zjawił u pani Swann, pytała mnie: „Jak się miewa pańska matka?” Zagadywałem kilka razy mamę, aby wybadać czy zrobi to samo, kiedy przyjdzie Gilberta; punkt ten

228