Strona:Mali mężczyźni.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na górę pani Ludwika, i powiedziała parę życzliwych słów, które sprawiły mu ulgę, chociaż nie śmiał nawet spojrzéć na nią.
Usłyszawszy po niejakiéj chwili skrzypce, mówili chłopcy między sobą: „Już się uspokoił,“ wprawdzie przyszedł już nieco do siebie, ale nie miał odwagi zejść nadół. — Gdy go nareszcie opanowała ochota wymknąć się do lasu, zastał za drzwiami od swego pokoju Stokrotkę, siedzącą bez robótki i bez lalki, tylko z chusteczką w rączce, jak gdyby płakała nad losem ukochanego jeńca.
„Czy wybierzesz się ze mną na przechadzkę?“ zapytał z taką miną, jak gdyby nic nie zaszło, ale w duchu wdzięczny za nieme współczucie, gdyż wyobrażał sobie, że wszyscy będą nań patrzéć jak na zbrodniarza.
„Chętnie! zawołała Stokrotka; poczém pobiegła po kapelusz, dumna że jeden ze starszych chłopców wybrał ją na towarzyszkę.
Gromadka bawiąca się na dole widziała gdy wyszli, ale nikt nie przystąpił, bo chłopcy mają daleko więcéj delikatności, niż się im powszechnie przypisuje. Przytém czuli oni instynktownie, że w złéj chwili, stokrotka dla każdego z nich byłaby najpożądańszą przyjaciołką.
Przechadzka sprawiła wielką ulgę Alfredowi i wrócił do domu wprawdzie cichszy niż zwykle, ale z rozpogodzoną już twarzą, i obwieszony wieńcami ze Stokrotek, które mu wiła mała towarzyszka, podczas gdy jéj opowiadał historye.
Nikt się nie odezwał ani jedném słowem o ranném zajściu, lez może z téj przyczyny właśnie, skutek był trwalszy. Alfred czynił z siebie co mógł i znajdował wielką pomoc nietylko w szczeréj modlitwie zanoszonéj do Niebieskiego Przyjaciela, ale i w cierpliwéj