Strona:Mali mężczyźni.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się więc zmordował daremném szamotaniem się, że nakoniec zawołał rozpaczliwie:
„Chwytajcie mię! ratujcie, bo muszę upaść.“
„Ostrożnie! zabijesz się!“ wykrzyknął Antoś z przerażeniem.
„Trzymaj się mocno!“ rzekł Dan, poczém wskoczył na drzewo, i wspinał się, póki nie dotarł do Jakubka, który patrzył weń, pełen obawy i nadziei.
Skacząc gorączkowo pod drzewem, wołał Antoś: „Zejdźcie obaj razem!“ Alfred zaś wyciągał ręce, żeby ich podtrzymać w locie.
„Właśnie tego chcę,“ odparł Dan z zimną krwią, i gdy to mówił, drzewo się pochyliło o kilka stóp niżéj, pod zwiększonym ciężarem.
Jakubek zeskoczył bezpiecznie; ale brzezina uwolniona od połowy ciężaru, tak nagle podniosła się w górę, że Dan spadł na ziemię.
„Nic mi nie będzie; za chwilę przyjdę do siebie,“ rzekł siadając z pobladłą nieco twarzą; a chłopcy otoczyli go przejęci podziwieniem i przestrachem.
„Poczciwy z ciebie chłopak, Danie, takim ci wdzięczny!“ serdecznie przemówił Jakubek.
„Niéma za co,“ mruknął tenże, podnosząc się zwolna.
I owszem, jest za co, i uścisnę ci rękę, chociaż jesteś,“ — tu, zamiast wymówić nieszczęsne słowo, przygryzł sobie Antoś język i wyciągnął rękę, z tém przekonaniem, że piękny czyn spełnia.
„Ale ja nie uścisnę ręki oszczercy,“ odrzekł Dan, i odwrócił się wzgardliwie. Antoś przypomniawszy sobie zajście przy strumyku, umknął co tchu.
„Chodź do domu kolego, ja cię podniosę,“ powiedział Alfred, i odeszli razem; reszta zaś pozostała jeszcze, by rozprawiać o zręczności Dana. Bardzo byli ciekawi czy „przystanie już do nich,“ i nie mogli