Strona:Mali mężczyźni.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wołał Alfred z taką rozpaczą, że tamten obrócił się z jakimś dziwnym i radosnym wyrazem twarzy, ale rzekł tylko:
„Nie powiem ci nic więcéj, lecz przestań się dręczyć; zobaczysz że wyjaśnimy tę rzecz.“
Gdy to mówił, coś takiego przebijało w jego twarzy i całéj postaci, że Alfredowi zabłysła nowa myśl, i złożywszy błagalnie ręce, powiedział:
„Zdaje mi się, że wiész, kto się tego dopuścił; jeżeli tak jest, — proś, żeby się przyznał; bo to zbyt bolesne, znosić niezasłużenie tę ogólną nienawiść. Nie wiem, czy mógłbym cierpiéć to dłużéj. Pomimo serdecznego przywiązania do Plumfield, uciekłbym nie zwlekając, gdybym miał jakie schronienie; alem ja nie taki odważny i nie taki duży jak ty, muszę więc pozostać, i czekać, żeby ktoś dowiódł, żem nie skłamał.“
Mówiąc to, Alfred zdawał się tak złamanym na duchu, że Dan nie mógł tego znieść, i mruknąwszy tylko:
„Niedługo będziesz czekał,“ odszedł spiesznie; poczém, przez kilka godzin nie pokazał się nikomu.
„Co się dzieje z Danem?“ pytali chłopcy jeden drugiego, w następną niedzielę.
Dan często bywał posępny; ale tego dnia, chodził tak smutny i milczący, że niemożna zeń było nic wydobyć. Na przechadzce usuwał się na bok, i późno wrócił do domu. Zamiast wziąść udział w wieczornéj rozmowie, usiadł w ciemnym kącie: tak zajęty myślami, że widać było, iż nie wié, co się dzieje w koło niego. Gdy mu pani Ludwika pokazała szczególnie pochlebne sprawozdanie w księdze sumienia, spojrzał bez uśmiéchu, i rzekł posępnie:
„Czy pani sądzi, że robię postępy?“
„I wielkie, mój Danie! Takam z tego rada, bom