Strona:Mali mężczyźni.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o przyjaźni, jak Stokrotka, i wprowadzał je w czyn, na swój szorstki sposób.
Pewnego popołudnia, gdy siedząc nad strumykiem, śledził ruchy wodnych pająków, doszedł go urywek rozmowy z drugiéj strony muru. Antoś, który był niezmiernie ciekawy, cierpiał Tantalowe męki, niemogąc na pewno dowiedziéć się, kto jest winowajcą. Alfred tak bowiem wytrwale zapiérał się winy, tak pokornie znosił oziębłość kolegów, że od niejakiego czasu, niektórzy zaczęli wątpić, żeby się dopuścił kradzieży. Ta niepewność dręczyła Antosia, i będąc sam na sam z Alfredem, już kilka razy pytaniami go zarzucał, mimo wyraźnego zakazu pana Bhaer. Zastawszy Alfreda czytającego po cienistéj stronie muru, nie mógł się oprzéć pokusie, by dotknąć zakazanego owocu. Męczył biédnego chłopca kilka minut, zanim Dan przyszedł, i pierwsze słowa, jakie usłyszał ten badacz pająków, powiedziane cierpliwym, żałosnym głosem Alfreda, były następujące:
„Daj mi pokój, Antosiu, daj mi pokój! Nie mogę ci odpowiedziéć na to, bo nic nie wiem, i brzydko jest z twojéj strony dopytywać się pokryjomu, kiedy ojciec Bhaer zabronił mię dręczyć. Gdyby tu był Dan, nie miałbyś tyle odwagi.“
„Ja się wcale nie boję tego samochwała. Jestem pewien, że on ukradł te piéniądze, — i ty tak myślisz, ale go nie chcesz zdradzić; przyznaj się.“
„Bynajmniéj; ale gdyby nawet tak było, stawałbym w jego obronie, bo zawsze okazywał się dobrym dla mnie,“ rzekł Alfred z takiém wzruszeniem, że Dan zapominając o pająkach, podniósł się, żeby mu podziękować; lecz powstrzymały go następne słowa Antosia: