Strona:Mali mężczyźni.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znaleźli wśród lasu oboje dzieci, śpiące bezpiecznie. Dan nigdy nie zapomniał obrazka, na jaki padło światło jego latarni. Myślał, że pani Ludwika wykrzyknie, ale szepnęła tylko: „cicho!“ i ostrożnie odsłoniwszy fartuszek, zobaczyła pod nim tłuściuchną twarzyczkę Robcia. Usteczka powalane jerzynami, były na wpół otwarte, jasne włoski spadały wilgotne na rozpalone czoło, a pulchne rączki, mocno trzymały napełniony dzbanuszek.
Widok jerzyn, które dziecko, mimo takich przygód zachowało dla niéj, do głębi musiał poruszyć serce pani Ludwiki, gdyż porwała nagle chłopczynę i zaczęła płakać nad nim tak rzewnie, tak serdecznie, że się aż obudził. Z początku zdawał się odurzony; po chwili jednak oprzytomniał, uścisnął ją mocno, i rzekł, śmiejąc się z tryumfem:
„Wiedziałem że przyjdziesz, Mamo, i takem cię wyglądał!“
Podczas gdy się całowali i ściskali, Dan wydobył Andzię z pod krzaka, i z łagodnością, jaką dawniéj okazywał tylko Teodorkowi, koił jéj przestrach po nagłém oknięciu się, i obciérał łezki, — bo z radości płakać zaczęła.
Nic dziwnego: przyjemnie jéj było widzieć życzliwą twarz, i czuć opiekę silnego ramienia, po tak długiém osamotnieniu i trwodze.
„Nie płacz, biédna dzieweczko! jesteś już bezpieczna i nikt cię łajać nie będzie,“ rzekła pani Ludwika, biorąc Andzię wobjęcia; i oboje dzieci tuliła, jakby kokosz zbiérająca odzyskane pisklęta, pod swe macierzyńskie skrzydła.
„To moja wina, ale żałuję żem tak zrobiła. Opiekowałam się nim, jak mogłam; okryłam go i otuliłam do snu, i nie tknęłam jego jerzyn, chociaż tak