Strona:Mali mężczyźni.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Już podobno daléj iść nie mogę. Trzewiczki zrobiły się takie ciężkie, że trudno je udźwignąć,“ odezwał się Robcio, i usiadł ze znużenia na kamieniu.
„Musimy tu chyba zostać całą noc. Nicbym sobie z tego nie robiła, choćby węże przyszły.“
„A ja się boję węży, nie mogę tu zostać! Ja nie chcę zabłądzić!“ zawołał chłopczyna, i skrzywił już twarzyczkę do płaczu, kiedy mu zabłysła w główce nagła myśl, i powiedział z zupełną ufnością:
„Mama przyjdzie i odszuka mię. Mama mię wszędzie znajdzie. Już się teraz nie boję.“
„Nie będzie wiedziała, gdzie jesteś.“
„Jakem był zamnięty w lodowni, także nie wiedziała, a jednak mię znalazła Ja wiem, że tu przyjdzie,“ dodał z takiém zaufaniem, że Andzi lżéj się zrobiło na serduszku, i usiadłszy obok Robcia, rzekła ze skruchą:
„Żałuję, żeśmy się oddalili od nich.“
„Tyś mię do tego namówiła; ale się niebardzo smucę, bo chociaż się tak stało, to mię mama nie przestanie kochać,“ odrzekł, tuląc się do swéj opiekunki.
„Takam głodna! zjédzmy jerzyny,“ odezwała się Andzia po niejakiéj chwili, gdy Robcio zaczął drzémać.
„Ja także; ale nie mogę zjeść swoich, bom obiecał mamie, że jéj wszystkie oddam.“
„Będziesz musiał je zjeść, jak nikt po nas nie przyjdzie,“ rzekła Andzia, czując potrzebę przeczenia. „Jeżeli nam tu przyjdzie spędzić dużo dni, to zjemy wszystkie jerzyny, co tu rosną, a potém umrzemy z głodu,“ dodała ponuro.
„Ja będę jadł sasafry: wiem o jedném dużém drzewie. Dan opowiadał mi, że wiewiórki wykopują