Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech pan nie gra komedji! Czemu to panna Schlichtling odprowadzała pana?
— To ja raczej odprowadzałem ją do pani pastorowej.
Kiedyś Gronosky z nieporównanym swym tupetem ubiegał się o względy eleganckiej i majętnej tej panny, której powodzenie imponowało mu tak jak wielu innym. Lecz odstręczył ją odrazu swą zarozumiałością, niemal obraził przez to pannę, którą stosunki z arystokracją wynosiły ponad jego sferę. Odtąd zazdrościł on każdemu, mającemu do niej swobodny przystęp. Zazdrościł przeto Wiktorowi, tem więcej, że podejrzewał w nim faworyta, czy nowego narzeczonego ponętnej panny. Więc pragnął wzmianką o jej zaręczynach ukłuć go niby szpilką pod serce.
— Sagen Sie mal... — począł jeszcze — co panna Schlichtling, i to narzeczona, może mieć wspólnego z polskim oficerem?
— To jej sprawa prywatna.
Lajnant patrzał w niego z podełba.
— Donnerwetter, — huknął wreszcie, — jakim tytułem i po co dostał się pan do tego zamku?!
Odpowiedziało mu milczenie.
— Och, ja pana jutro rano wezmę na przepytki, to mi pan wyśpiewa i to...! Dowiemy się od niego interesujących rzeczy...
Przez cały czas tej indagacji Lis poprostu nie istniał. Zawsze robił wrażenie osobnika bez nerwów, bez czucia, bez duszy. Zdawał się potworną, groźną machiną, w której cielsko, szprychy i śruby trzeba było tchnąć iskrę życia z zewnątrz. A w tej chwili przypominał wór naładowany żelastwem czy też kłęby zgalareciałej, idiotycznej plazmy. Kłody jego ramion obwisły, jakby napoły odcięte od tułowia i poczucie niemocy wisiało nad siłaczem stucentnarowym ciężarem. Atoli powieki drobnych, prosięcych jego oczu strzygły powietrze niby skrzydełka motyla i w kończyny grubych paluchów