Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przeszył go jakiś dreszcz lęku, więc zawołał:
— Nie mów o takich nieprzyjemnych rzeczach!
Przyciągnął ją ku sobie, spojrzeniem dopominając się o całusa.
Ona przyjęła to zalotnym uśmiechem, lecz trzymała go w pewnej od siebie odległości.
— Gdybyś mnie kochał...
— Dałem ci tego dowód.
— Ja tobie, ale ty...?
— Czyż nie ryzykowałem karku, przeprawiając się przez granicę do ciebie? Kocham cię szalenie! — wabił ją, ciągnąc ku sobie.
— Łobuz z ciebie! Być może, kochasz się we mnie szalenie, lecz... nie kochasz mnie! — zauważyła subtelnie i istotnie trafiła w sedno rzeczy.
— Jakto?
— Gdybyś mnie kochał, wydarłbyś mnie kapitanowi, uwolnił mnie od niego i... uszczęśliwił! — cedziła panna przymilnie, a on przeląkł się.
— Ależ, Emmo droga! Pamiętaj, że jestem biedny jak mysz kościelna. Nie mogę o tem myśleć! — bronił się.
— Tak źle wcale nie jest... Siadaj! Bądź grzeczny! Tu masz brzoskwinię.
— Tylko brzoskwinię... — spuścił nos na kwintę.
Emma roześmiała się i odsunęła od niego.
— Nie widziałeś jeszcze parku! — zawołała, jakby przypominając sobie o ważnej sprawie. — Trochę chłodno, nie pójdziemy, lecz możesz rzucić okiem na ogród z sąsiedniego pokoju, Chodź!
Przeszła do narożnego pokoju, zamykającego amfiladę komnat księżnej, na którego przeznaczenie wskazywało biureczko w stylu francuskim oraz kilka półek książek, głównie powieści angielskich, zawieszonych nad bladoróżową otomaną, barwnemi poduszkami wymoszczoną. Wdzięczyło się tam kilka misternych sprzętów, między innemi wspa-