Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




I.

Wśród gromady sosen masztowych pod Szczakową rojno i gwarno było, jak w mrowisku.
Słońce przeciekało przez wysoko rozpięte wachlarze drzew, opromieniało głowy poświatą złotą, spływało ku zachodowi, kładło się na ziemię śląską i oświecało ją blaskami otuchy i nadziei.
Ale w zbiorowej duszy tego zebrania błąkały się cienie. Były to drużyny z za Przemszy, wykolejone, zbłąkane, rozgoryczone. Nie przywykli do włóczęgi ludziska byli w swem własnem pojęciu podobni do hałastry cyganów koczowniczych. Gnieżdząc się, jak się dało, w barakach, domkach lub poprostu na murawie leśnej, sarkali na los macoszy i biadali. A żałoba po tem, co było wczoraj, łączyła się z troską o to, co przyniesie jutro im, ich najbliższym w domu i rodzinnym stronom.
Bolączka ta trwała w stanie zapalnym. Przecież raz wraz przybywał ze Śląska nowy zbieg i rozsiewał wieści, jak to Grenzschutz „oczyszcza“ ziemię śląską z chwastów polskich, jak pieniąc się w pijanym szale, plwając śliną nienawiści plemiennej, spędza mężczyzn, starców i chłopców w grupy, kopie ich, tratuje, katuje, jak pędzi ich z podniesio-