Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/529

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po bodaj półgodzinnem zmaganiu się Korfanty z marsem determinacji na czole wycedził dobitnie: „A więc ja to biorę na swoją odpowiedzialność!“
— Ah...
— Rozmowa była skończona. Korfanty zmienił się w słup, potem skoczył do telefonu i... wkrótce dowództwo nasze rozgłosiło: Powstanie!
— Jakto?! — zawołała wzburzona pani Jadwinia. — My mielibyśmy się zdać na łaskę i niełaskę Anglji i na pasku jej iść w jarzmo niemieckie? Nie! Nie! Nie pójdziemy na politykę ustępliwości, pokory i tchórzostwa. Rzetelnie i gorąco chcemy dla Polski tej ziemi, a ta ziemia piastowska chce wrócić do Polski. Jeśli nikt nam nie pomoże, to jednak pomoże nam Bóg!...
Porwany tem Kozicki przypadł do rąk jej a potem rzekł:
— W wielkich chwilach trzeba wielkodusznych ludzi.
W drodze do domu owiały panią Jadwinię wspomnienia, jakto w przeddzień drugiego powstania pędziła z Sosnowca w towarzystwie Wiktora i garści powstańców do wrót Śląska...
Wiosna była w powietrzu. Rosą odświeżona wegetacja i ziemia do pracy rozrodczej wzbudzona, wydzielała treściwe, jędrne zapachy i chłód wieczorny nasączony był ciepłotą. Księżyc wypłynął z pod pierzyny osrebrzonych obłoków w przestworza i szybował pod kopułą tryljonami gwiazd posianą z królewską grandezzą. A na ziemi powodzią mroków zalanej znaczyły się węglem rysowane zespoły gmachów dalekich.
Czar nocy potęgowały olbrzymie pochodnie — kominy i łuny świateł, bijących z ogromów okręgu przemysłowego. Ogniste barwy, nieprzeliczone pożary, jakby z piekielnych buchające otchłani, opanowały część widnokręgu niby zorze nowego dnia.