Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/521

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podniósł się straszny rejwach i rozhowor. Na to z sali wybiegła garść ludzi, lecz na to jedynie, by odebrać niemiłosierny chrzest, by skąpać się w brutalnych potokach wody. Wyłącznie na wychodzącą z sali rzeszę zwróciły się teraz groźne węże. Prócz niej bowiem straż pożarna nie miała przed sobą już nikogo. Tłum uciekł w panice. Ale niedaleko.
U najbliższego narożnika ulicy wsiadły Niemcom na karki stada rozpędzonych robotników polskich, którzy poczęli prać ich i grzmocić... Szczególnie hulał tam Lis, przez Wiktora Kunę na tę okazję zamówiony. Rozdzielał hojnie kułaki na prawo i lewo, a kogo pięścią poczęstował, ten lizał się ruski miesiąc.
Gdy zabrakło mu ofiar, pośpieszył do straży pożarnej, za której plecami zebrały się już dwie seciny powstańców, zrazu bezczynnych.
Pod wrażym potokiem wody wiecownicy cofnęli się do sali i barykadowali. Lecz szyby wyleciały z okien, węże skierowały się w ich otwory i wkrótce kamienie poczęły walić do wnętrza sali.
— Dźwierze wysadzić! — zakomenderował ktoś z braci górniczej.
Zbytecznie, bo już „śmiergust“ ustał i już dobijała się do drzwi drużyna powstańców, już przez otwory okien wdzierała się gromada śmiałków. I teraz rozpoczęła się krwawa bójka, która wnet przeniosła się na ulicę i przybrała ogromne rozmiary.
Dla Lisa był to dzień popisowy, dzień najstosowniejszego dlań „buksowania“. Do takiej roboty urodził się i w niej najwyższego doznawał zadowolenia. Już sam jego wygląd siał postrach paniczny. Niby rozwścieczony tur walił łbem naprzód w masy wypieranych z sali ludzi, rozsadzał je swem cielskiem i kładł każdego, co mu się nawinął, na ziemię