Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/514

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie ulega kwestji, że w tej wojnie Niemcy byliby z dnia na dzień silniejsi, że poczęłyby nam walić się na łeb z Niemiec lawiny Wehrów i Schutzów. Bo czyż sądzicie, że Berlin, zwłaszcza popierany przez Anglję, pogodzi się z naszą okupacją G. Śląska? Podejmie on rzuconą mu rękawicę z radością. Przecież o niczem innem nie marzyło się szwabom przez czas plebiscytowy, jak o masakrowaniu Ślązaków, o obsadzeniu tej ziemi swem wojskiem. To trzeba sobie uprzytomnić, wystrzegając się optymizmu i złudzeń. To przedewszystkiem musi wiedzieć Warszawa.
— Tam boją się takiej wojenki.
— To źle. Mówiłem: „to trzeba wiedzieć“, ale to nie znaczy wcale, że tego trzeba się bać. Nie! Trzeba rzetelnie przystąpić do rzeczy. My, zrobimy swoje, mam nadzieję, że zrobimy, ale rząd warszawski trzyma w ręku losy G. Śląska. Jeżeli go rzeczywiście pragnie i mocno chce mieć, winien poprzeć nas wielkodusznie, moralnie i faktycznie, a więc żywnością, amunicją i... nie koniec jeszcze na tem.
— Co jeszcze?
— Według mego, może odosobnionego zdania, potrzeba nam nie tyle ochotników, ile doskonałych oficerów, głównie sztabowców oraz frontowego generała pierwszej próby, który ująłby to wszystko w silną garść.
— To się nie da zrobić, jeżeli Polska ma być neutralną.
— Ha! Mnie wydaje się, że wszystko się da, jeśli kto bardzo chce, jeśli coś poczytuje za jedynie racjonalne.
— Szeregowca wam nie potrzeba?
— Nie, mamy dobry materjał, ostrzelany, wypróbowany, bitny, ale...
— Ale co?
— Od tego wszystko zależy, co z tej gliny ulepisz. Mnie wyszkolili wojskowo Prusacy i wpoili