Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/503

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To przesada, to frazes z dramatu.
Jadwinia pobladła w świętem oburzeniu. Policzkując go spojrzeniem pogardy, ciskała granitowe słowa:
— Panie sędzio, jeśli Wiktor zastrzeli go, ja nie znajdę w sobie słowa potępienia...
Walter spojrzał w jej marmurowa twarz i zaniemówił.
— Wiktor zapowiedział to panu... A pan nie wątpi, że on dotrzyma słowa.
On szybko, nerwowo poprawił binokle i nagle zmienił ton.
— Pani przedstawia to niecałkiem ściśle! — zauważył niemal uprzejmie. — On groził mi, to prawda, lecz tylko w razie, gdybym narzucał się swoją osobą ojcu. A po tem, co słyszałem od pani, jest to wykluczone.
Ona nic z tego nie słyszała, bo zenitowe oburzenie zakuło ją w zimną jak lód skałę.
— Chce pan wojny z nami jeszcze teraz, więc będzie ją pan miał! — kapały jak ołów dumne słowa. — Teraz ja zapowiadam panu... Jeśli pan nie napisze do ojca pokornego listu z przeproszeniem za to brutalne, haniebne swe pismo, nie uspokoi go na przyszłość, nie odrzeknie się w nim dalszego ścigania Wiktora, to każemy pana zastrzelić przez zbirów, takich samych, jakimi pan posługiwał się przeciwko bratu. Czy pan mnie rozumie?!
Sędzia poruszył się niespokojnie pod temi pociskami słów monarchini, co zdała się deptać go i kamienować.
— Oczywiście, — wybełkotał — jeśli pani uważa, że wymaga tego wzgląd na stan ojca. Nie można mnie posądzać, abym pragnął mścić się na ojcu... Przeciwnie. Dotychczas przez wzgląd na ojca nie stała się Wiktorowi poważna krzywda, nie stracił życia. A teraz, gdy ojciec tak słaby, jestem gotów do poświęcenia...