Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/495

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyłonił się z pieczary jego duszy blask, niby z szatanicznej otchłani, zamigotał przeraźliwie i ukrył się w tajemniczych posadach.
Wiktor nie zauważył tego.
— Znajdzie się taka, co weźmie pana za łeb! — rzucił swobodnie.
— To byłby upadek! Mężczyzna nie jest stworzony do monogamji. Kobieta także nie, o ile nie jest pospolitą wytwórnią niepotrzebnych światu płazów ludzkich.
— W istocie, pan ma o wszystkiem swoje własne zdanie. W tym razie, co prawda, nie tyle własne, ile raczej bolszewickie.
— Tak jest, bolszewickie! — przyzmał Nawoj z rozbrajającą szczerością i dodał: — Wynika to z poszanowania dla praw przyrodzonych człowieka.
Wiktor o mało nie parsknął śmiechem.
— W teorji nadajecie człowiekowi trochę zawiele praw, w praktyce zaś o wiele zamało.
Nic oczywiście z tej rozmowy nie rozumiejąc, Lis oddawał się lubemu swemu zajęciu: otwierał z namaszczeniem butelkę Tokaju. Chciał przynieść dla porucznika wieczerzę, lecz on spoglądał na zegarek i po dwóch kieliszkach odjechał.
Późno już było i Wiktor nie spodziewał się zastać żony w jadalni. Czuł się wobec niej skrępowany, mając na ustach słowo, które bał się wymówić, — słowo: powstanie.
A Jadwinia oczekiwała wyjaśnienia. Gdy zajadając coś przy stole, mówił szeroko o błahych rzeczach codziennych, patrzała w niego pytająco i wreszcie ozwała się:
— Wy przygotowujecie zbrojną demonstrację?
— Tak jest, zbrojną demonstrację! — pochwycił skwapliwie, rad, że ona wpadła na tak niewinnie brzmiący pomysł — Ale jeszcze nie wiadomo, co nastąpi. Najpewniej nic.
Wkradło się między nich milczenie.