Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/373

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W obszernych podziemiach panna Orzelska ujrzała aparaty podsłuchowe, wielkie oddające usługi, tudzież skład broni i aminicji.
— Ależ to istotna warownia! — zawołała panna Orzelska. — Odjadę uspokojona, bo widzę, że nie udało by się Niemcom podminować i wysadzić w powietrze Lomnitzu.
— Niema o to obawy. Niemcy poparzyliby sobie palce bardzo szpetnie, gdyby odważyli się na jakikolwiek atak. Oni to wiedzą, że nauka, jaką nam dali, nie poszła w las! — mówił Tyc, a ona zwróciła się do Wiktora i spytała go z cicha:
— A pan wziął sobie naukę do serca i postarał się o straż przyboczną?
— Mam dwóch ludzi.
— Pewnych?
— Pewnych.
— Czy dwóch nie za mało?
— Sądzę, że nie...
Panna Jadwiga westchnęła, myśląc sobie, że pozostawia go wystawionego na sztych bezwzględności wrogów.
On uspokoił ją.
Wyszli wszyscy do restauracji, w ośrodku miała położonej, przy placu niewielkim, lecz o tej wieczornej porze bardzo ożywionym. Wystawało tam i gawędziło niemało mieszczuchów, wałęsało się wielu gapiów, szpiegów i Orgeszowców, spacerowały z kawalerami swymi młode Niemki, a mundury francuskie nadawały temu zbiorowisku oryginalną, egzotyczną przymieszkę.
Zanim weszli do restauracji, skłonił się Wiktorowi porucznik strzelców francuskich, a dobry jego znajomy de Saint Laurent. Przynęcony ładną buzią Polki Francuz zbliżył się, trzymając tuż przy boku tęgiego psa policyjnego, i Wiktor nie mógł nie wprowadzić oficera w swe kółko.
Zatrzymali się na chodniku i p. de Saint Laurent zwrócił się zaraz do ładnej panny z odcieniem