Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śledził ich, iż opuścili posterunek. Zawahali się przeto, lecz jeden z nich, całkiem do służby zniechęcony, mruknął:
— Pal djabi wszystko! Czemu nam źryć nie dadzą?!
— Pójdziemy do knajpy wszyscy! — rzucił Kołeczek, powstając z ziemi.
— Zbierajcie swe kości i wynoście się stąd zawczasu, bo jutro powstańcy was zdziesiątkują i zbiją na miazgę! — przedkładał im drugi Hallerczyk, a Lis zachęcał:
— Wypijemy sobie zdrowo.
— No, Górnoślązak to także Niemiec... — zawyrokował Prusak i na mocy tego uznał tych trzech Górnoślązaków za godnych siebie towarzyszów w knajpie.
Ruszyli cicho, posuwiście, unikając chrzęstu butów, i powoli wtapiali się w czerń i ciszę nocy. Plamy ich zacierały się, majaczyły widmowo, aż znikły.
Za tajemniczym zagonem majaków szły baczne spojrzenia utajonych za osypiskiem powstańców. Gdy nic nie zakłócało ciszy, wypełzły z kotliny na czworakach dwa cienie i niby borsuki posuwały się chyżo do drzwi szlafhauzu. A w kilka minut potem Papoń i Siekacz pieścili w garściach dwa kulomioty zielonej Policji.
Cztery bagnety niemieckie nie obawiały się kilku bezbronnych łap śląskich. Mimo to rano znaleziono na piaskach cztery okrwawione, zimne ciała lancknechtów.
Bo przeszedł po nich Lis.

Przedświt łysnął do mieszkania porucznika Kuny i wydobył tam z mroków rozczulający obrazek.
Na podłodze przez pół pustego pokoju spoczywał, niby skulony pies, na posłaniu z der Augustyn Widera. A w przyległym saloniku na dużej kanapie