Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To oni chcom ze mną bez rzyke do dom? — wyjąkał i odmalował porucznikowi cały stan rzeczy na linji granicznej.
Zrazu Kuna zafrasował się, lecz nie dawał się łatwo odwieść od postanowienia, a, że znał takie druciane zapory z czasów wojny, więc wiedział, jak sobie radzić.
Wnet przeto zabrał Froncka na podwodę wojskową, która miała zawieźć go pod Modrzejów.
Trzęsąc się na wózku, chłopak myślał sobie, że pan Wiktor Kuna to chwat nielada, jeśli nie boi się ani onych drutów ani straży, i sądził, że i jemu nie wypada zachowywać się przynim, jak jakiemu tchórzliwemu „klipie“. Udawał zatem zucha i pytlował językiem dzielnie. Gdy jednak wysiedli z wózka na skraju Modrzejowa i w pomroku bezksiężycowej nocy zamajaczyły przed nimi czarne, zgrupowane mury Mysłowic, piórka mu ogorzały, umilkł i począł w duszy odmawiać Zdrowaśkę, drepcząc krok w krok za porucznikiem, który w milczeniu szedł lekkim krokiem ku północy miasta.
Na drugim brzegu rzeczki granicznej czerniła się tam ogromna hałda, do czteropiętrowego, długiego gmachu podobna. Dzieliły ich od niej błonia, tu i ówdzie porosłe haszczami, w których Kuna przyczaił się raptem i spoczął. Wytężył wzrok i słuch w ciemności. Gdzieś w mieście wybiła dwunasta, dźwięk dalekiego zegara nie zakłócił ciszy panującej dookoła.
Froncek przysunął się do ucha porucznika z szeptem:
— Przed hałdom są one przeklęte druty... Zabiły, jakby szlag, jednom żydówkę, co chciała szwarcować...
Kuna pokiwał głową i długo jeszcze obserwował kilka plamek świetlanych, jakie znaczyły się z lewej strony hałdy na kirach nocy. Iskry te zgasły i po chwili porucznik począł posuwać się na czworakach ku rzeczce. Fronckowi ciążył na grzbiecie