Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia“ miałyby z pewnością epilog bardzo przykry, może w szpitalu... Dzisiaj... — zastanowiła się i ciągnęła z wylaniem, cały swój wdzięk wkładając w te ciepłe słowa: — Ja pragnę panu podziękować bardzo, bardzo, ale... poprostu nie mam słów.
— Niech mi pani nie dziękuje wcale. Zresztą niema za co.
— Oh, jest za co! Pan mnie wyprowadził z tej gehenny, ocalił. Ale obiecuję, że już więcej nie będzie pan mnie ratować...
— Czemu?
— Bo przekonałam się, że to nie „byle co“. To było straszne. Ten człowiek spadający z dachu...
— Życzę pani, aby dalsze jej wspomnienia ze ziemi śląskiej były... tak barwne, jak tulipany mego ojca, które pani zobaczy.
— Dziękuję. Nie zapomnę tego nigdy... Dziękuję panu za wszystko! — wyrzekła z serdecznemi akcentami w głosie, całą duszą wychodząc do niego, i biło od niej ciepło czarowne.
Wyciągnęła doń obie rączki. A on w upojeniu przywarł do nich ustami gorąco, niby giermek do rąk łaskawej królewny. Utworzyli ładną grupę.
Spostrzegły to z głębi otwartego pokoju pani Agata i Matylda i popatrzały sobie w oczy z uśmiechem.
Przed odejściem do siebie Wiktor przydybał siostrę i zapowiedział jej dobitnie:
— Żebyś ją tu zatrzymała przez kilka dni i pielęgnowała!
— O, z pewnością. Zauważyłeś, jak ojciec jest nią zachwycony?
— Wzięła go z miejsca — uśmiechnął się Wiktor, widocznie rad z tego, lecz nagle spoważniał.
— Jak wygląda w twym Czerwonym Krzyżu?
— Zebrałyśmy niemało szarpi, płótna. Czy sądzisz, że...