Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na co to się zanosi? — zagadnął go Wiktor.
Grymas sardoniczny sfałdował nerwową twarz tego dziwnego, pozornego robociarza.
— ...Na Kraftprobe z Francuzem — odszepnął po chwili. — Zacznie się jutro od owej zapowiedzianej demonstracji.
— Jutro, w rocznicę naszego powstania... A czy komisarjatowi tutejszemu nic nie zagraża?
— Nie — odparł Nawoj. — Francuzi mają iść do djabła, a na ich miejsce... przyjdziemy my.
— Wy? Przecież pieniądze berlińskie zrobiły z was jakichś National-komunistów.
— Czemu nie mamy być przejściowo „National“, jeśli na tym koniku można wyjechać na front? Nastał znów dobry dla nas moment.
— Pan radowałby się, gdyby bolszewicy wzięli Warszawę?
— Tylko dlatego, że raduję się wszystkiem, co niesie zagładę kapitalizmowi i dzisiejszemu porządkowi rzeczy.
— A któż ma stworzyć ów nowy porządek rzeczy? Pan sam nie wierzy w swych towarzyszy.
— Oni są od tego, aby burzyć, a od tego, aby tworzyć nowe życie... od tego jest... życie samo.
— Marne, smutne to życie, co wyrasta na ruinach — odrzekł porucznik i spytał: — Czy pan trzyma swych ludzi w ręku tak mocno. że może ręczyć, iż oszczędzą Polaków?
— Nic im nie zrobią. Ale za Stosstruppe i Zycherkę nie ręczę.
Zamieniwszy jeszcze kilka słów z Kuną, Nawoj pożegnał go, mówiąc z sardonicznym uśmiechem:
— Na, w owym lesie pod Murckami jeszcze lepiej poszło, niż wtedy pod Tychami...
Zachichotał z cicha, w lewym policzku degenerata drgnęły muskuły i usta wykrzywiły się szpetnie, jakby był owiał go odor krwi.