Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




XXII.

— Spóźniłem się... — rzekł Wiktor Kuna, wchodząc do białego, lampą oświetlonego pokoiku w sielskim domku, w którym dwa dni temu spędził tak miły wieczór.
— Jużech myślała, że pana porucznika w sobota co złego spotkało — ozwała się ślązaczka, witając gościa życzliwie.
A panna Orzelska, spozierając w niego, jakby przybywał z drugiego świata, zawołała:
— Jezus, Marja, podobno w lesie wycięto w pień tylu ludzi! Taka masakra! Kursują o tem straszne pogłoski.
— Krew się leje, bo, proszę pani, to... plebiscyt! Ale nie była to nasza sprawa. Ja sam w ogniu nie byłem i nie strzeliłem ani razu. Tylko upiekłem przy tym ogniu swoją własną pieczeń — uśmiechnął się.
Przybywał z Komisarjatu Katowickiego, przygnębiony niepokojącemi wiadomościami z frontu bolszewickiego — wiadomościami, jakie prasa niemiecka wyzyskiwała skwapliwie. Zachmurzył się bowiem widnokrąg warszawski, a Niemcy w niepowodzeniu oręża polskiego znajdowali podnietę do tem zuchwalszej polityki gwałtu. Nie mogło to nastroić porucznika na wesołą nutę. Skoro jednak wstąpił w atmosferę tego białego zacisza domowego i spojrzał w przemiłą, szczerą twarz jasnowłosej dziewczyny, rozpogodził się, zwłaszcza, że od-