Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze dzisiaj z... tą naszą zmorą, z Zycherką czy Orgeszem?
— Pani może o wszystkiem się dowiedzieć... — odrzucił odruchowo, patrząc w jej otwartą, szczerą twarz. — Ale... wyznam pani, że jestem zabobonny i zdaje mi się, że gdybym miał zwierzyć się pani z tego, co mam na myśli, cała sprawa wzięłaby w łeb i nie udałoby mi się to przedsięwzięcie...
— A więc nie pytam się już o nic! — odrzekła żywo panna. — Ale...
On odgadł, co miała na języku i rzekł:
— Jeśli panią ta sprawa zaciekawiła, to... opowiem jej to potem, post factum, o ile oczywiście... karku sobie nie skręcę...
— Pan będzie w niebezpieczeństwie?!...
— Może nie, ale... nigdy nie można wiedzieć.
Zalęknienie stanęło w jej oczach.
Wydała mu się ogromnie dobra. Spojrzał głęboko w błękitną toń jej źrenic i pogrążył się w błogiej niepamięci. Wreszcie ocknął się i mówił:
— Jutro niedziela, to dzień dla nas agitatorów roboczy. Lecz... może pani pozwoli że pojawię się tutaj pojutrze o zachodzie słońca?
— Dobrze! — odparła panna ochoczo i, jakby chcąc upoić go słodyczą swego głosu, dodała: — Czy mam panu życzyć dzisiaj szczęścia? Jedynie w ten sposób mogę spłacić swój dług wdzięczności...
— Bardzo pani łaskawa... — wyrzekł porucznik wysłoneczniony a jednak onieśmielony.
Teraz dopiero uświadomił sobie, że przez długą chwilę tulił w dłoni jej lubą, jedwabistą rączkę. Snać płynął po przez nią prąd dojmującej sympatji, bo Wiktor przycisnął do niej usta, a potem wyszedł jakby przez otęcz ciepła i złota.