Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Psia krew, jak my się dostaniemy tam do wnętrza?
— Chyba od ulicy Długiej.
W istocie nie mogło być mowy o wejściu do Hotelu z frontu, gdyż wśród piekielnego wrzasku tysiączne bandy Orgeszowców szturmowały do dębowej bramy. Trzaskały granaty, z przeciwległych domów bryzgały kule w okna Lomnitzu, szczęk tłuczonych szyb mieszał się z hukiem broni palnej i wyciem pijanej tłuszczy.
Cofnąwszy się przeto, dwaj wojacy pobiegli w uliczkę Długą, na tyły hotelu.
Pusto było tam i przedziwnie cicho. Ale snać i tam przeszła stopa pruska. Brama w murze, dziedziniec hotelowy oskrzydlającym, nosiła ślady granatów i jedno z dużych, wysokich okien sali restauracyjnej było doszczętnie wyrwane.
Nie rzekłszy słowa, Wiktor jak kot zwinny, począł gramolić się na szczyt bramy.
— O, pierona, nasi mogą nas tu przywitać kulką, — zauważył słusznie Gawrych, idąc w jego ślady.
Nie udało mu się wszakże przedostać na dziedziniec. Wiktor, zrzuciwszy z głowy kapelusz, by dać się poznać zbrojnym stróżom Lomnitzu, stojącym przypuszczalnie przy oknach, i uniknąć ich kuli, skoczył jak chart i szczęśliwie wspiął się przez wydarte okno do wnętrza hotelu.
Tymczasem wiszącego na bramie Gawrycha przytrzymali za nogi Orgeszowcy. Ściągnęli go i dostało mu się siarczyście, nim odprowadzono go do pobliskiego więzienia.
Wtargnęły po raz wtóry w uliczkę wielotysiączne zastępy. Bojówki, zarówno jak policja “Schupo“ i sprowadzeni na ten dzień żołnierze Reichswehry przystąpili do ponownego ataku na redutę, bronioną przez szczupłą garstkę Polaków.
Runęła wnet brama i dzicz, wichurą szału niesiona, wdarła się w pomroki dziedzińca, oświetlonego padającą z okien Lomnitzu poświatą.