Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ta—ak? — zdziwił się znów Widera i uśmiech zadowolenia opromienił jego twarz. Chciał coś zauważyć, gdy raptem zaszło coś przerażającego.
Huk i szczęk zagłuszył, oszołomił ich na moment. Szyba okna, kulą przeszyta, rozprysła się i mnogie jej szczątki rozsypały się po podłodze z rozbrzękiem. A kula, świsnąwszy nad głowami rozmawiających, utkwiła w ścianie.
Instynktem pchnięci Wiktor i Augustyn zerwali się na nogi i odskoczyli w bok, na próg innego pokoju.
— O, pierona! — zaklął z cicha Widera i zachmurzony zawołał. — Widzisz co jest!?
Przez chwilę stali obydwaj bezradni przy drzwiach, zaczem porucznik sięgnął do kieszeni po browning. Lecz Augustyn pochwycił go za rękę i milczał w skupieniu, jakby oczekując dalszego ciągu strzelaniny. Lecz pokój panował zupełny. W krzewach bzu, opodal okien zgrupowanych, nie było można dostrzec nikogo. A z tej gęstwiny padł strzał.
Po chwili przeszedłszy do pokoju z drugiej strony dworu, przysunęli się z boku do okien i starali się przebić wzrokiem ciemności. Zastał ich tam pomocnik gospodarczy Widery, Sikora, oraz wielce zaalarmowana gospodyni, która zakomunikowała, że o zmierzchu zauważyła trzech dużych wyrostków pod płotem przydrożnym, zaglądających w ogród. W jednym z nich rozpoznała Niemczaka, syna gospodarza z sąsiedztwa.
— Myślałem, że to Freiwilligenverband z Gliwic? — mruknął Widera w zamyśleniu.
— Nie wiedzieć czemu one Germany tak na nich nastajom... — zauważyła gospodyni, a Wiktor Kuna odrzekł jej:
— Za to, że zamordowali mu brata...