Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przy tych słowach zeskoczył z łóżka Cyrano, zupełnie ubrany, ze szpadą w jednej ręce, z pistoletem w drugiej i postąpił śmiało ku zbójcom.
Nie mogąc wymówić ani jednego słowa groźby lub tłumaczenia, takim strachem śmiertelnym przejęło ich to zjawisko, cofnęli się w przeciwny koniec pokoju.
— Jakóbie! Jakóbie! — zakrzyknął na cały głos Cyrano.
Rinaldo i Ben Joel odzyskali w jednej chwili krew zimną.
— Nie wzywaj pan daremnie księdza proboszcza — odezwał się szydersko cygan — zajęty jest w tej chwili gdzie indziej.
— A! — zawołał jednocześnie sługa hrabiego Rolanda — bardzo nam przyjemnie spotkać tu pana, panie Cyrano.
I wydobywszy nieznacznie pistolet, zmierzył prosto w poetę i wystrzelił.
Długa krwawa kresa wystąpiła na policzku Cyrana.
Śmierć zajrzała mu w same oczy.
Rzucił się w stronę okna, aby przeciąć łotrom odwrót, a jednocześnie, nie celując prawie, nacisnął cyngiel pistoletu.
Straszny krzyk wściekłości, przytłumiony w tejze chwili głuchym jękiem, odpowiedział na huk jego wystrzału.
Jednocześnie rozległ się łoskot padającego na podłogę ciała.
Zanim Cyrano mógł rozpoznać, który to z wrogów poległ od jego kuli, lampa została zrzucona na ziemię i— zagasła.
Szlachcic przybrał postawę obronną i czekał.
W mroku nic się nie poruszało i najlżejszy głos me wychodził znikąd — prócz słabych westchnień, wydawanych przez ranionego.