Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

współobywatelami, cóż dopiero będzie, gdy się do mnie zabiorą!
Motłoch z pośpiechem ustępował placu.
Korzystając z zamętu, główny jego sprawca Cyrano wmieszał się pomiędzy tłum, który, nakształt wezbranego potoku, unosić go jął z sobą. I była chwila, gdy zdawało się poecie, że wybrnął z niebezpieczeństwa i że go już nie pochwyci ręka sprawiedliwości — tak bardzo w tym razie niesprawiedliwej!
Tymczasem straż starościńska nie przestawała nacierać na tłum; straż miejska zaś, z coraz groźniejszą energią, domagała się wydania sobie więźnia.
Cyrano biegł ciągle.
Jakiś grubas, pędzący tuż obok niego, zwrócił się nagle do towarzyszów.
— Schronienie! schronienie! — zawołał radośnie. Pakujmy się, bracia, a zje diabła starosta, jeśli nas stąd wykurzy.
I przy tych, słowach pobiegł do wielkiej, ciemnej bramy, w którą grzmotnął z całej siły pięścią, krzycząc:
— Otwierać! otwierać! Schronienia dla tuluzańczyków!
Bramę otworzono.
Cała banda, do której i Cyrano przyłączył się roztropnie, wdarła się z pośpiechem do wnętrza.
Tam dopiero poczciwi mieszczanie poczęli uspokajać się zwolna.
Natomiast Cyrano stawał się z każdą chwilą niespokojniejszym.
Poznał on nakoniec — za późno już niestety! — co to było za miejsce, do którego tak lekkomyślne wtargnął.
Owem schroniskiem, powitanem z taką radością przez mieszczan i łuczników, było poprostu