Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzo prosty, Zamierzam wyprawić sekretarza tam, dokąd dostał się już twój przyjaciel, Esteban.
— W jaki sposób?
— Przy pomocy tego oto.
I Rinaldo wyciągnął z olstrów dwa ciężkie pistolety.
Ben Joe! uzbrojony był tak samo. Nie pytał o więcej, zrozumiawszy odrazu plan kamrata; obaj też w milczeniu skierowali konie na drogę do Orleanu, którą oświetlała blado jasność wschodzącego księżyca.
Castillan, pomimo przełożeń oficerów, z którymi wieczerzał, uparł się postawić na swojem i wyruszyć w drogę z nadejściem wieczora.
Wierzchowiec jego wypoczął i miał dość siły do odbycia nowego etapu.Gdy wybiła dzisiąta, młodzieniec wskoczył na siodło i pomknął galopem przez milczące ulice.
W kwadrans później znajdował się w szczerem polu.Przed nim rozciągała się,nakształt nieskończonej białej wstęgi,droga,zawieść go miała prosto do Orleanu.
Księżyc wzniósł się wysoko i świecił pełnią swego blasku, co pozwalało jeźdźcowi odbywać drag równie swobodnie, jak wśród białego dnia.
Tak daleko, jak wzrok jego sięgał, okolica wydawała mu się zupełnie pustą. Cwałował bez obawy, przedstawiając sobie w myśli wypadki tego dnia jako rzeczy bardzo odległe, a obraz Estebana poczynał się już w pamięci jego zacierać.
Z tego stanu wyrwał go odgłos — daleklego rżenia.
W okolicy nie było widać żadnego domostwa.
Castillan zapytał sam siebie ze zdziwieniem: skąd mógł głos ten pochodzić?
Droga biegła w tem miejscu pomiędzy kępami