Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie widziałem — wyznał młodzieniec, pechylaiąc głowę — tak często wszakże mówiono w mojej obecności, i to wówczas, gdym w sprawie tej nie był zgoła zainteresowany, że nie mogłem wątpić o jej istnieniu.
— Księgi tej przerwał starosta, nie zwracając najmniejszej uwagi na dowodzenie Ludwika — nie widziałeś pan i widzieć nie mogłeś, gdyż księga ta nie istnieje.
Zkolei zmieszał się i Cyrano, Ale wystarczyła mu jedna chwila do otrząśnięcia się z tego przykrego uczucia. Nie wątpił na chwilę o tożsamości Ludwika de Lembrat i wyrzucał już sobie nawet to przemijające zmieszanie, łatwo zresztą zrozumiałe wobec tak osobliwych powikłań.
Raz jeszcze natarł na Ben Joela, którego nikczemność i ujęte w system łotrowstwo teraz dopiero ukazały mu się w świetle właściwem; i wstrząsnął go silnie za ramię.
— Alboż to prawda? — zagadnął cygana, nie dając wiary oświadczeniu starosty.
— Prawda — odrzekł łotr, nie zmrużywszy oczu, Roland triumfował.
W tej chwili rozstrzygającej nie zawiódł go żaden ze środków, na które liczył.
— Widzicie, panowie — szydził hrabia, zwracając się do swych gości — na jak nędznej podwalinie ten gmach kłamstwa został wzniesiony. W istocie, postąpiłem w tej sprawie jak skończony szaleniec, zadowoliłem się słowem honoru awanturnika i włóczęg. Na szczęście, wszystko jest jeszcze do odrobienia i łatwowierność, której padłem ofiarą nie będzie zanadto wiele kosztowała.
— O Sawinjuszu! — jęknął Ludwik, ściskając rękę przyjaciela — przeklęty niech będzie dzień, w którym wyrwałeś mię z nieświadomości!