Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Fila wstała w milczeniu, odrzuciła pudełko od czekolady, podeszła do Ani i otoczyła ją ramionami.
— Aniu, pragnęłabym być taka jak ty, — rzekła poważnie.

Następnego wieczora Diana powitała Anię na dworcu w Carmody i razem pojechały do domu pod cichym, usianym gwiazdami mrokiem nieba. Zielone Wzgórze wyglądało bardzo uroczyście, gdy wjeżdżały na drogę. W każdem oknie było światło, którego blask przebijał się przez ciemności, niby płomiennie czerwone kwiaty na ciemnem tle Lasu Duchów. Na dziedzińcu płonęło wspaniałe ognisko powitalne, dokoła którego tańczyły dwie małe postaci, z których jedna wydała nieludzki okrzyk, gdy bryczka wjechała pod topole.
— Tadzio uważa to za okrzyk wojenny Indjan, — rzekła Diana. — Nauczył go tego chłopiec, najęty przez pana Harrisona. Dotychczas ćwiczył się, żeby cię nim powitać. Pani Linde powiada, że krzykiem tym doprowadza on jej nerwy do obłędu. Wdrapuje się na jej plecy, a potem wydaje swój okrzyk. Uparł się, że rozpali też dla ciebie ognisko powitalne. Przez dwa tygodnie znosił suche gałęzie i zanudzał Marylę, aby pozwoliła mu nalać na nie przed zapaleniem trochę nafty. Po zapachu poznaję, że musiała mu pozwolić, chociaż pani Linde twierdziła do ostatniej chwili, że Tadzio, gdyby mu na to pozwolono, wysadziłby w ten sposób siebie i innych w powietrze.
Tymczasem Ania wysiadła z bryczki, a Tadzio z zapałem objął jej kolana; nawet Tola przywarła do jej ręki.
— Czy to nie wspaniały ogień powitalny, Aniu? Czekaj, pokażę ci, jak się go roznieca. Widzisz te iskry? Zrobiłem to dla ciebie, bo tak się cieszyłem, że wracasz do domu.