Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trwał w błogiej nieświadomości. Zdawało mu się, że tak ładnemu chłopcu przystoi właśnie spacerować z dwiema pięknemi studentkami, zwłaszcza z Filipą Gordon, pięknością klasy. Musiało to z pewnością wywrzeć wrażenie na Ani. Widziała niewątpliwie, że ludzie potrafili ocenić jego rzeczywistą wartość.
Gilbert i Ania szli w pewnem oddaleniu za resztą towarzystwa, rozkoszując się pod sosnami parku spokojną, cichą pięknością popołudnia jesiennego; szli drogą wijącą się brzegiem przystani.
— Cicho tu jak w kościele, — rzekła Ania, zwracając twarz ku blaskowi nieba. — Jak ja kocham sosny! Mam wrażenie, że zapuszczają one korzenie w romantyzm wszystkich stuleci. Jak to miło od czasu do czasu spacerować pod niemi. Czuję się tu zawsze tak szczęśliwa.

— „Marzą pod czarem boskim,
Samotnią górską przejęte...
Opadły z nich wszystkie troski,
Jak z sosen igły strząśnięte...“

— zacytował Gilbert. — Czy nie uważasz, Aniu, że sprawiają one, iż nasze małe ambicje wydają się jeszcze mniejszemi?
— Sądzę, że gdyby nawiedziło mnie jakieś wielkie strapienie, przyszłabym do tych sosen po pociechę, — odpowiedziała Ania z rozmarzeniem.
— Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz miała wielkiego strapienia, — rzekł Gilbert, który nie potrafił połączyć wyobrażenia strapienia z ożywioną, wesołą istotą, idącą obok niego, nie wiedząc, że ci co wznosić się mogą na najwyższe wyżyny, spadają też w najgłębsze niziny, i że te natury, które najsilniej odczuwają rozkosz, najsilniej też doznają bólu.