Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mawiasz. Ale oto nadjeżdża twoja waliza, a chłopcy przychodzą ci powiedzieć dobranoc. Czy rzeczywiście muszę się przywitać z Karolem Slone, Aniu? Zawsze ma takie zimne ręce, w dotyku są śliskie jak ryby. Musimy ich poprosić, aby nas niekiedy odwiedzali. Panna Hanna powiedziała mi poważnie, że wolno nam przyjmować wizyty młodzieńców dwa razy w tygodniu, jeżeli będą odchodzili o właściwej porze; zaś panna Ada poprosiła mię z uśmiechem, abym pilnie baczyła, by nie siadali na jej pięknych poduszeczkach. Obiecałam jej czuwać nad tem; ale Bóg wie, gdzie wolno im w takim razie siedzieć; chyba na podłodze, gdyż poduszeczki są wszędzie. Nawet na pianinie.
Ania musiała się roześmiać. Wesoły szczebiot Priscilli osiągnął zamierzony skutek i rozwiał jej przygnębienie. Tęsknota za domem chwilowo znikła i nie powróciła w dawnej sile nawet wtedy, gdy się znalazła w swojej niewielkiej sypialni. Podeszła do okna i wyjrzała przez nie. Ulica nadole była ciemna i cicha. Naprost okna księżyc oświetlał drzewa Starego Cmentarza św. Jana, tuż za wielką, ciemną głową lwa na pomniku. Ania nie mogła uwierzyć, że tegoż ranka dopiero opuściła Zielone Wzgórze. Doznawała wrażenia długiego upływu czasu, jakie daje często jeden dzień zmiany i podróży.
— Ten sam księżyc spogląda teraz pewnie na Zielone Wzgórze, — szepnęła do siebie. — Ale nie będę myślała u tem. To prowadzi do tęsknoty. Nie wypłaczę się nawet. Odłożę to na odpowiedniejszą porę, a teraz położę się spokojnie i rozsądnie do łóżka.