Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak jesienne krople deszczu uderzały o szyby i witała na parapecie okna pliszki wiosenne. Zastanawiała się, czy dawne marzenia mogą pozostawać w pokoju, a gdy się opuszcza na zawsze pokój, gdzie się cierpiało i odczuwało radość, śmiało i płakało, czy nie pozostaje w nim coś nienazwanego i niewidzialnego, a jednak uchwytnego, niby wymowne wspomnienie
— Ja myślę, — rzekła Fila, — że pokój, w którym się marzyło i cierpiało i radowało się i żyło, nierozłącznie stapia się z temi przeżyciami i przyjmuje indywidualność człowieka. Jestem przekonana, że gdy po pięćdziesięciu latach wejdę do tego pokoju, powie on do mnie: Ania, Ania... Jakiż piękny okres przeżyłyśmy tutaj! Jakie pogawędki i żarty i rozrywki koleżeńskie! O, Boże drogi, w czerwcu mam wyjść za Jasia, i wiem, że będę bezgranicznie szczęśliwa. Ale w tej chwili mam wrażenie, jakbym pragnęła zawsze wieść to radosne życie redmondzkie.
— Jestem dość nierozsądna, aby sobie w tej chwili życzyć tego samego, — wyznała Ania. — Bez względu na to, jakie głębsze radości mogłyby się jeszcze stać naszym udziałem, nigdy już nie będziemy wiodły tak wspaniałego, nieodpowiedzialnego życia, jakie miałyśmy tutaj. To minęło na zawsze.
— Co zrobimy z Moruskiem? — zapytała Fila, gdy ten uprzywilejowany kotek wpadł do pokoju.
— Zabiorę go do domu razem z Józkiem i kotem Magdy, — oznajmiła ciotka Jakobina. — Hańbąby było rozdzielać te koty, gdy nauczyły się współżyć ze sobą zgodnie. Zarówno kotom, jak i ludziom trudno się jest tego nauczyć.
— Przykro mi rozstać się z Moruskiem, — rzekła Ania z ubolewaniem, — ale nie miałoby sensu zabierać go