Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stale przychodzić albo nie przychodzić, gdyż nigdy nie było nikogo innego, kogobym chciała. Więc to nie grało roli.
— Ale zmusiłoby go to do wypowiedzenia się, jak przystoi mężczyźnie, — nalegała Ania.
Janina potrząsnęła głową.
— Nie, nie przypuszczam. Bałam się próbować, z lęku, iż pomyślałby, że traktuję to poważnie, i odszedłby. Jestem widocznie małodusznem stworzeniem, ale tak czuję. I nie potrafię tego zmienić.
— O, mogła to pani zmienić, Janino. I jeszcze nie jest zapóźno. Niech pani skupi siły. Niech mu pani da do zrozumienia, że nie ma pani zamiaru znosić dłużej jego kaprysów. Ja pani pomogę.
— Nie wiem, — rzekła Janina beznadziejnie. — Nie wiem... gdybym mogła się kiedyś zdobyć na odwagę... Sprawy tak się już długo przewlekły... Ale zastanowię się nad tem.
Ania czuła, że się rozczarowała co do Jana Douglasa. Tak jej się podobał i nie podejrzewała w nim człowieka, któryby potrafił przez dwadzieścia lat bawić się w kotka i myszkę z uczuciami kobiety. Trzeba mu było koniecznie dać nauczkę, a Ania była przekonana, że chętnie przyjrzałaby się temu procesowi. To też uradowała się bardzo, gdy Janina oznajmiła jej następnego popołudnia, gdy szły na zebranie religijne, że zdecydowała się zdobyć na odwagę.
— Dam Janowi Douglasowi do zrozumienia, że nie mam zamiaru być dłużej poniewieraną.
— Ma pani najzupełniejszą rację, — rzekła Ania z naciskiem.