Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Spotkałam go dzisiaj po południu w parku podczas deszczu, — wyjaśniła Ania szybko. — Parasol mój wywrócił się naopak, a on przyszedł mi ze swoim z pomocą.
— O! — Fila z zaciekawieniem spojrzała na Anię. — I czyż ten zupełnie prozaiczny przypadek jest dostatecznym powodem, że przysyła ci on tuzinami wysokopienne róże z nader sentymentalnym wierszem? I dlaczego właściwie mamy się rumienić jak boska róża, gdy spoglądamy na jego wizytówkę? Aniu, twoja twarz cię zdradza.
— Nie gadaj głupstw, Filo. Czy znasz pana Gardnera?
— Znam jego dwie siostry i słyszałam o nim. Każdy go w Kingsporcie zna ze słyszenia. Gardnerowie należą do najbogatszych i najbardziej sinych z sinych nosów. Roy jest czarująco piękny i mądry. Przed dwoma laty zdrowie jego matki było zagrożone, i Roy musiał opuścić uniwersytet i wyjechać z nią zagranicę. Ojciec jego nie żyje. Roy musiał był bardzo zmartwiony koniecznością przerwania studjów, ale podobno zniósł to dzielnie. Fe, fe, Aniu, wietrzę tu jakiś romans. Jestem prawie zazdrosna, ale niezupełnie. Ostatecznie Roy Gardner to nie Janusz.
— Gąsko! — rzekła Ania wyniośle.
Ale tej nocy długo leżała z otwartemi oczyma, nie pragnąc wcale spać. Rojenia na jawie były dla niej daleko bardziej kuszące, niż najpiękniejsze wizje z krainy snów. Czy prawdziwy książę przyszedł wreszcie? Przypominając sobie owe ciemne, piękne oczy, które tak głęboko spoglądały w jej oczy, była Ania skłonna wierzyć, że to był on.