Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ma, z melodyjnym, sympatycznym głosem, tak, prawdziwy bohater jej marzeń stał przed nią cieleśnie. Nie mógłby bardziej odpowiadać jej ideałowi, gdyby był nawet zrobiony na zamówienie.
— Dziękuję panu, — odpowiedziała zmieszana.
— Może pośpieszymy do tego małego pawilonu na końcu ulicy? — zaproponował nieznajomy. — Możemy tam przeczekać, aż ulewa przeminie. Nie potrwa to pewnie długo.
Słowa te były zupełnie zwyczajne, ale ten ton! I ten uśmiech, który im towarzyszył! Ania czuła, że serce jej bije, jak nigdy dotąd.
Pobiegli razem do pawilonu i bez tchu usiedli pod jego gościnnym dachem. Ania ze śmiechem podniosła swój wywrócony parasol.
— Gdy parasol mój wywraca się stroną wewnętrzną nazewnątrz, przekonywam się o złośliwości przedmiotów martwych, — rzekła wesoło.
Krople deszczu padały na jej połyskujące włosy. Rozluźnione ich loki wiły się na jej szyi i czole. Policzki miała zarumienione, oczy rozszerzone i błyszczące. Towarzysz jej spoglądał na nią z uwielbieniem. Uczuła, że rumieni się pod jego spojrzeniem. Kim on mógł być? Na klapie jego płaszcza widniała biało-szkarłatna wstążeczka redmondzka. Dotychczas Ania sądziła, że zna przynajmniej z widzenia wszystkich studentów Redmondu, z wyjątkiem „nowicjuszów“. A ten uprzejmy młodzieniec z pewnością nie był „nowicjuszem“.
— Jak widzę, jesteśmy kolegami, — rzekł, spoglądając z uśmiechem na barwy Ani. — Powinnoby to właściwie wystarczyć jako powód do zawarcia znajomości. Moje nazwisko jest Royal Gardner. A pani jest ową panną Shirley,