Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak róża. Maryla czuła, że z tych sześćdziesięciu lat swoich żyła tylko przez dziewięć, które nastąpiły po przybyciu Ani. A jutro wieczorem Ania miała powrócić do domu.
Drzwi kuchenne otworzyły się. Maryla podniosła wzrok, spodziewając się, że to pani Linde. Przed nią stała Ania, wysmukła, z błyszczącemi oczyma, z rękami pełnemi konwalij i fiołków.
— Ania! — zawołała Maryla.
Po raz pierwszy w życiu została zaskoczona w swej powściągliwości. Chwyciła dziewczynkę w ramiona i przycisnęła ją i kwiaty do serca, całując gorąco jasne włosy i słodką twarz.
— Nie spodziewałam się ciebie przed jutrzejszym wieczorem! Jak przyjechałaś z Carmody?
— Przyszłam pieszo, Marylo. Czyż za czasów seminarjum nie robiłam tego setki razy? Pocztyljon przywiezie jutro mój kufer. Nagle zatęskniłam za domem i przyjechałam o dzień wcześniej. O, taki miałam cudowny spacer w zmroku majowym! Zatrzymałam się przy ugorach i zebrałam te konwalje. W Dolinie Fiołków narwałam tych kwiatków. Moc ich tam teraz rośnie. Powąchaj, Marylo.
Maryla powąchała posłusznie, ale interesowała ją więcej Ania, niż woń fiołków.
— Siadaj, dziecko, musisz być rzeczywiście zmęczona. Przygotuję ci kolację.
— Pięknie zachodzi dziś księżyc za pagórkami, Marylo, a jak mi żaby śpiewały po drodze z Carmody! Lubię muzykę żab. Wiąże się ona z memi najszczęśliwszemi wspomnieniami wieczorów wiosennych. I przypomina mi zawsze ów pierwszy wieczór, kiedy tutaj przybyłam. Czy pamiętasz jeszcze, Marylo?