Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mówiła. Pragnęła, aby Fila wyszła do ogrodu. — Tej zimy bardzo usilnie studjowałeś. Czy to nie czarujący wieczór? Wiesz, znalazłam dzisiaj rano pod tamtem drzewem pęczuszek białych fiołków. Miałam wrażenie, jakbym odkryła kopalnię złota.
— Stale odkrywasz kopalnie złota, — rzekł Gilbert, także nieprzytomny.
— Chodźmy i zobaczymy, czy nie znajdziemy jeszcze więcej, — zaproponowała Ania z zapałem. — Zawołam Filę i...
— Dajże teraz pokój Fili i fiołkom, Aniu! — przerwał Gilbert spokojnie, ujmując dłoń jej w uścisk, z którego się nie mogła wyzwolić. — Muszę ci coś powiedzieć.
— O, nie mów tego! — zawołała Ania błagalnie. — Nie mów, proszę cię, Gilbercie.
— Muszę! Tak sprawy dalej trwać nie mogą. Aniu, kocham cię! Wiesz o tem. Ja... ja... ci nie mogę powiedzieć, jak bardzo. Czy przyrzekniesz mi, że kiedyś zostaniesz moją żoną?
— Ja... ja... nie mogę... — rzekła Ania. — O, Gilbercie... Ty... ty sam wszystko zepsułeś.
— Czy ci wogóle na mnie nie zależy? — zapytał Gilbert po bardzo przykrej pauzie, podczas której Ania nie ważyła się podnieść wzroku.
— Nie... nie w ten sposób... Bardzo mi na tem zależy, żeby mieć w tobie przyjaciela, ale nie kocham cię, Gilbercie.
— Ale czy nie możesz mi dać jakiejś nadziei, że kiedyś się to zmieni?
— Nie, nie mogę! — zawołała Ania z rozpaczą. — Nigdy... nigdy nie mogę cię kochać... w ten sposób, Gilbercie! Nigdy już nie mów ze mną o tem.