Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W takim razie Bóg jest złym starcem, — odpowiedział Tadzio, — czyż nie wie, że każdy chłopiec musi mieć jakąś drogę do wyrażenia swoich uczuć!
— Tadziu!!! — zawołała Tola. Spodziewała się, że Tadzio padnie teraz trupem na miejscu. Ale nic podobnego się nie stało.
— W każdym razie nie ścierpię dłużej, żeby pani Linde nadal mnie dręczyła, — wybuchnął Tadzio. — Ania i Maryla mają do tego prawo, ale ona nie. Będę teraz robił wszystko, czego mi ona nie pozwala, uważaj.
Pod przerażonym wzrokiem Toli zszedł Tadzio z zaciętością z zielonej ścieżki na gościniec, zatapiając kostki w drobnym pyle, który od tygodni leżał na drodze, i idąc powłóczył z wściekłością nogami, aż otoczyła go zupełnie chmura kurzu.
— To początek! — oznajmił triumfalnie. — Zatrzymam się przed kościołem i póki tam ktoś będzie, będę rozmawiał. Będę się kręcił i szeptał podczas nabożeństwa, a przy katechiźmie powiem, że zapomniałem odpowiedzi. A obydwie monety ofiarne natychmiast wyrzucę!
I Tadzio rzucił centa i niklową monetę przez płot Barrych.
— Diabeł cię opętał! — rzekła Tola z wyrzutem.
— Nieprawda! — zawołał Tadzio podniecony. — Sam to sobie wymyśliłem. A zresztą odmyśliłem się: nie pójdę wogóle do kościoła! Pójdę się bawić z Cottonami. Powiedzieli mi wczoraj, że nie pójdą dzisiaj do kościoła, bo matki ich niema, więc ich nikt nie zmusi. Chodź, Tolu, zabawimy się dobrze.
— Ja nie pójdę! — zaprotestowała Tola.
— Musisz, — rzekł Tadzio. — Jeżeli nie pójdziesz, powiem Maryli, że Franek Bell pocałował cię w szkole w poniedziałek.