Strona:Lucjan Siemieński-Portrety literackie tom 2.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to obracał i dobrym humorem dowodził, że urazy żadnéj nie czuje. Wypadek ten jednak nader był mi przykrym. Przekonał mię, że głośność, choćby najdoskonalszéj i najsłuszniejszéj recenzyi, nie warta jest, nie nagrodzi nigdy za jedną chwilkę zachmurzonéj przyjaźni. Niesmak i wstręt, który zawsze miałem do krytykowania, odtąd się stokroć we mnie powiększył; atoli nie mogłem opuścić brata (księdza Jana) który prawie wyłącznie własnemi tylko siłami dźwigał część polityczną, religijną i naukową Przeglądu. Wciąż więc i daléj obrabiałem część krytyczno-literacką. Trudny to wszędzie zawód; trudniejszy u nas, niż gdzieindziéj. Wynurzone pochwały każdy poczytuje za tak przynależne sobie, że na nie bynajmniéj niezważa, a najdrobniejszą naganę bierze jak najgłębiéj do serca. Osobliwie urząd ten najprzykrzejszym jest, gdy przychodzi sądzić przyjaciół, ludzi mniéj więcéj tych samych zasad i opinii. Gdy Whigowie ofiarowali O’Connellowi krzesło najwyższego sędziego w Irlandyi, odmówił je, dając za powód, że musiałby srożéj sądzić swych rodaków niż zasługują, a to z obawy, aby go o stronność nie pomówiono. Moja stanowczość i surowość w tym razie nieprzekonała nawet przeciwników. Jeszcze