Strona:Lucjan Siemieński-Portrety literackie.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

klejoną na murach świątyni — bez bóstwa; bo Trembecki pełną piersią żyje jeszcze duchem starożytnych, bo dźwięki mowy Zygmuntowskich pisarzy niezamarły mu w uchu — gdy w Starościcu Korytnickim rozpłynęło się to wszystko w pustéj gadatliwości francuzkiéj; gdy od niego, można powiedzieć, wychodzi zawiązek téj szkoły rymotworców, których apoteozą były czasy księstwa warszawskiego. Owoż jak widzimy, Węgierski niezajmował wcale tak wysokiego stanowiska w plejadzie Stanisławowskich poetów; chociaż dowcip złośliwy musiał go czynić upragnionym gościem na takich czwartowskich obiadach, na których, dla obudzenia dobrego humoru, a razem strawności, ciskał strzały po strzałach na nieszczęśliwego a nieumiejącego się odcinać autora Natrętów. Co więcéj, sam Węgierski, w liście pisanym z Londynu w r. 1785 do Rogalińskiego, tak siebie samego sądzi: „Gniewam się, że wydrukowano tę nędzotę: Organy. Kiedym je składał, miałem zaledwo lat 18. Śmiało powiem, że wydawcy niemało dodać musieli błędów, do błędów autora; ale mniejsza o to. Już blizko ośm lat jak wierszy niepiszę; a zatem ty i twoi przyjaciele, grubo się mylicie, oczekując odemnie poetycznych utworów.“