Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdzie dla nich miejsce już wyrobione. Usłyszawszy to, zachmurzyły się moje pisklęta nie na żart, i nie czekając, aż ten Ojciec skończy mówić, pytają go, czy i ja z nimi idę. Kiedy się dowiedzieli, że nie, że muszę iść do Fianarantsoa, zaczął się ogólny płacz. Ten Ojciec pożegnał ich i wrócił do Tananariwy, odprowadziłem go do furtki, a kiedy wróciłem, obstąpili mnie moi chorzy i znowu zaczęli płakać, całować po rękach, żegnać się, słowem taki był hałas, że trudno było mówić. Ja sam też nie połykałem już łez, ale płakałem na dobre, bo mnie ich szczerze żal było; nie mogąc mówić dłużej, powiedziałem tylko kilku tuż przy mnie będącym, że potem pomówimy i umknąłem do chaty. Tak mi żywo stanęło przed oczyma niebezpieczeństwo moralne, na które będą dzieci zwłaszcza narażone w rządowem schronisku wśród otoczenia, do którego się dostają (700 trędowatych, ostatnia po największej części hołota, wtłoczona przemocą do tego schroniska i pilnowana dzień i noc przez policję, żeby nie uciekli), że nic robić przez chwilę nie mogłem; oddałem wszystkich nas razem i każdego zosobna opiece Matki Najśw. i płakałem jak mały dzieciak, ale zaradzić złemu nie mogłem w żaden sposób. Około godz. 11 poszedłem do chorych i zastałem ich siedzących bezczynnie i prawdopodobnie naradzających się nad obecnem położeniem. Kiedym się do nich zbliżył, przestali mówić i pytają mnie: »a teraz jak robić?« powiedziałem, że bezczynnie siedzieć nie można, bo jutro przecie musimy wyruszyć, układaj każdy, co kto ma, żeby to dziś było gotowe (nie było tam wprawdzie tak wiele do układania, ale zawsze coś) i starajcie się