Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wego, mówią mi chorzy: »nowego tak nic niby niema, ale zobacz Ojciec Edwarda, bo mocno chory«. Poszedłem zaraz do tego nieboraka i zobaczywszy, że źle, mówię mu: z tobą bracie nie najlepiej, zaczniemy od duszy, podgotuj się trochę do spowiedzi, ja cię za chwilę odwiedzę, wyspowiadam, zaopatrzę, a potem zaczniemy się kurować, jak będziemy mogli. »Dobrze, Ojcze, odpowiedział chory, rób jak powiedziałeś«. Po spowiedzi i Ostatniem Namaszczeniu, dałem mu trochę chininy, niby dla przecięcia gorączki, a właściwie, żeby go trochę uspokoić, bo o ratunku i mowy nie było; trąd zajął już był wnętrze całe, a nazewnątrz też rany nie na żarty. Szło z nim dość prędko, ale i ostro zarazem. Konał bidny więcej niż dobę i cierpiał porządnie; umarł, dzięki Bogu, po katolicku — na samem odchodnem dostał jeszcze raz rozgrzeszenie, po którem wkrótce skonał. Pocieszyło mnie trochę przy śmierci tego człowieka to, że spostrzegłem wiarę między moimi chorymi; a to jest tak: pytało mnie kilku innych chorych, co byli przy tym chorym, czy on już kona, czy nie. Kilka razy odpowiedziałem, że o ile mi się zdaje, jeszcze nie dogorywa, póki tak mówiłem, było jeszcze spokojnie, ale jak zaczął się oddech zmieniać i słabnąć, powiedziałem, że prawdopodobnie już się z nim rozstaniemy. Żona chorego usłyszawszy to, zaczęła nie lamentować i zawodzić, ale gorąco płakać choć pocichu; ja daję konającemu absolucję, a jedna z obecnych chorych mówi głośno do jego żony: »no, czyś nie głupia, powiedz, zamiast się modlić, płaczesz teraz«. Pocieszyło mnie to trochę, bo dość innych dowodów spostrzegłem, z których mogę