Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jaczy. Kiedy zacznę myśleć o przyszłości, t. j. o schronisku, urządzeniu takowego i t. d., to tak się mi wydaje, jakbym widział jak się modlę przed Najśw. Sakramentem w Kościele, wprawdzie bardzo ubogim, ale czyściutkim i całym; jak moje czarne pisklęta w refektarzach z apetytem zjadają co Bóg dał; cmentarz podobniejszy do ładnego parku, niż do smutnego cmentarza, coraz to nowe plany do głowy mi przychodzą co do ozdobienia kościoła i rządzenia ogrodu i t. d. i t. d. Bardzo prędko i przyjemnie zleci ta chwilka, ale zato potem, kiedy się jakby ocknę z tej pocieszającej zadumy, żeby Ojciec wiedział, jak niesmacznie, patrząc na to, co obecnie jest w rzeczywistości, przypomina się mi samo przez się nasze wołyńskie przysłowie: dureń dumkoju bohatije (dureń marzeniem się wzbogaca). Staram się zaraz zająć czemkolwiek, bo bardzo markotno się mi robi.
Już o wielu rzeczach Ojcu pisałem co do samej wyspy i jej mieszkańców, ale nie wspominałem jeszcze nigdy o nazwiskach krajowców. Dotychczas milczałem o tem, bo nie mogłem się dobrze połapać, dziko mi się to wydawało i niezrozumiale. Teraz, rozpytawszy się dokładnie, o tej rzeczy mogę już śmiało napisać. Otóż tak jest: u nas cała rodzina nosi nazwisko ojca i to idzie pokoleniami, aż póki jaki ród zupełnie nie wygaśnie. Po nazwiskach mogą się poznawać członkowie rodzin, i choćby się przedtem nigdy nie znali i nie wiedzieli nawet o sobie, mogą się dowiedzieć, czy są spokrewnieni, czy nie. Tutaj rzecz ma się zupełnie odwrotnie; kiedy się Malgasz ożeni, to żona nie