Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cych typ czysto wschodni, która wybiegła była na jej spotkanie.
Była to matka Mikołaja. Gwałtowne wzruszenie głos jej w piersiach zatamowało. Na razie porwała Marję w ramiona, ściskając najserdeczniej.
— Dziecię najdroższe, kocham cię... i znam od dawna!...
Księżniczka zrozumiała kto do niej mówi głosem drżącym i urywanym, czując, że trzeba by coś odpowiedzieć na tę tkliwość nadzwyczajną. Zmieszana, nie wiedząc co ma z tem począć, zamruczała cichutko słów kilka po francuzku, pytając w końcu:
— A on... jakże mu jest?
— Lekarz utrzymuje, że niema już niebezpieczeństwa — odpowiedziała hrabina wznosząc oczy w niebo z westchnieniem, które przeczyło niejako tym słowom.
— Gdzież on leży? Czy mogę go widzieć?
— Naturalnie, natychmiast moja najmilsza... Czy to jego synek? — dodała hrabina, widząc wchodzącego Mikołaja z swoim nauczycielem panem Dessales. — Prześliczne dziecię! Dom nader obszerny, pomieścimy się wszyscy doskonale.
Pieszcząc i głaszcząc chłopczynę, hrabina wprowadziła ich do salonu, gdzie zastali Sonię rozmawiającą z panną Bourrienne. Hrabia wyszedł również powitać księżniczkę. Marja znalazła go zmienionego nie do poznania. Gdy go widziała po raz pierwszy, był pełen animuszu, żywy, wesół i pewny siebie. Dziś widziała przed sobą człowieka złamanego, z wzrokiem błędnym, zastraszonym, że litość brała patrząc na niego. Mówiąc do niej, patrzał trwożnie, z pod oka, na otaczających, jakby śledził