Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bilibinowi wypowiedzieć wreszcie frazes zawieszony od dawna na końcu języka.
Pospieszył skorzystać ze sposobności i zacytował dosłownie depeszę, którą zresztą sam był ułożył.
„Car odsyła sztandary austrjackie; sztandary przyjaciół zabłąkane, które znalazł po drodze“.
— Doskonałe, przedziwne! — przyklasnął książę Bazyli.
— Może to była droga do Warszawy? — wyrwał się głośno książę Hipolit. Wszyscy spojrzeli na niego, słowa te bowiem wydały im się po prostu niedorzecznością. Odpowiedział na to ogólne zdumienie najmilszym i najswobodniejszym uśmiechem. Wprawdzie razem z innymi, nie rozumiał tego co powiedział, zauważył był jednak podczas swojej karjery dyplomatycznej, że frazesy rzucane w ten sposób obcesowy, uchodziły częstokroć za nader dowcipne. I teraz więc wypowiedział pierwsze słowa, które strzeliły mu do głowy ni stąd, ni z owąd. Pomyślał przytem: — „Może w tem tkwi coś bardzo głębokiego i dowcipnego? A w razie przeciwnym nawet, ktoś zawsze „coś z tego wywnioskuje“. — Milczenie przykre i żenujące, które nastąpiło po głupiem przemówieniu księcia Hipolita, zostało szczęśliwie przerwane wejściem owych „osobistości usposobionych nadto letnio pod względem patrjotycznym“ — a których panna Scherer chciała natchnąć gorętszemi uczuciami. Pogroziwszy figlarnie paluszkiem przemądremu Hipciowi, zaprosiła do stolika księcia Bazylego, kazała postawić przed nim dwa płonące kandelabry, a wręczywszy mu manuskrypt, błagała usilnie, żeby raczył go odczytać.