Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

od rana nie miał w ustach ani kęsa chleba suchego. Podziękował uprzejmie i przyjął część jemu ofiarowaną.
— A co, smakują? — spytał poczciwiec zajadając ze swojej strony ziemniaki posypane odrobiną soli.
— Doskonała to rzecz! — przytakiwał głową. — Jedźcież Baryń jeżeli łaska... mnie bo samemu nic jakoś nie smakuje.
Zdawało się w tej chwili Piotrowi, że jeszcze nigdy w życiu nie jadł czegoś tak dobrego!
— Wszystko to byłoby niczem — wybuchnął nagle — ale dla czego rozstrzelano tych tam biedaków?... Ostatni z rzędu nie miał jeszcze dwudziestu lat!
— Pst! pst! nie trzeba tak mówić Baryń! — szepnął człeczyna — a powiedźcież mi z łaski swojej, po co zostaliście w Moskwie?
— Przypadkiem... Nie spodziewałem się ich tak prędko...
— Jakim że sposobem uwięzili was, włażąc do waszego domu?
— Przypatrywałem się pożarowi. Tam mnie aresztowali jako podpalacza i wyrok wydali najniesprawiedliwszy
— Niesprawiedliwość idzie zawsze w parze ze sprawiedliwością — bąknął z cicha mały człek.
— A ty czyś dawno tu?
— Ja? Od niedzieli... Wywlekli mnie chorego ze szpitala.
— Jesteś więc żołnierzem?
— W pułku Apcherońskim. Ginąłem prawie z gorączki. Nie uwiadomiono nikogo o niczem! Było nas tam ze dwudziestu kamratów, nic nie wiedzących, jak nieprzymierzając tabaka w rogu.