Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

remi miała go przywitać. Nie była w końcu z żadnego zadowolona, bojąc się powiedzieć za mało, a nie chcąc również zdradzić się mówiąc za wiele. A czy i bez słów nie zdradzi jej mimowolne pomieszanie na jego widok? Tego lękała się najbardziej. Gdy jednak w niedzielę po mszy, ciotka posłała do niej służącego z doniesieniem, że jest z wizytą hrabia Rostow, twarz jej spłonęła rumieńcem, oczy zaś zajaśniały blaskiem niezwykłym. Były to jedyne oznaki wzruszenia, które ją w tej chwili na wskroś przenikało.
— Czy już go moja ciotka przyjęła? — spytała lokaja, dziwiąc się, że głos jej nie drży wcale.
Gdy weszła do salonu, spotykając się z nim oko w oko, na chwilę wzrok spuściła, jakby mu chciała czas zostawić przywitania naprzód jej ciotki. Podniósłszy oczy, zobaczyła jego wzrok w nią utkwiony. Ruchem pełnym gracji i godności, podała mu rączkę prześliczną, miękką, białą, delikatną, z cieńkiemi, różowemi paluszkami. Przemówiła słów kilka, a w nich odezwały się struny dziwnej słodyczy niewieściej, które dotąd były nieme, jakby nie istniały wcale w jej sercu. Panna Bourrienne, znajdująca się również w salonie, wypatrzyła się na nią z najwyższem zdumieniem. Zalotnica, w sztuce swojej najbieglejsza, nie mogłaby była zręczniej postąpić w obec człowieka, którego chciałaby usidlić i przykuć do swego zwycięzkiego rydwanu.
— Czy jej w czarnej barwie tak do twarzy, czy tak nagle wypiękniała? Co za wzięcie pełne taktu, jaka gracja w każdym ruchu! Nigdym tego dotąd nie zauważyła — powtarzała w duchu Francuzka. Gdyby Marja