Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakbyś mi z ust wyjęła! — zawołał Rostow, przekonany, że to im właśnie powiedział — Piotr jednak plótł dalej banialuki o miłości bliźniego... o słowach Chrystusa z krzyża... a ten dzieciak Mikołcio z głową tak samo wywróconą do góry nogami!... słuchał go z najwyższem uniesieniem!
— To dziecię okropnie mnie niepokoi! — westchnęła Marja. — Taki jakiś dziwny, tak w niczem niepodobny do swoich rówieśników... Lękam się zawsze, czy dość się nim zajmuję, czy nie zapominam o nim, dbając więcej o dzieci własne? Jest najczęściej sam ze swojemi myślami, a takie osamotnienie źle na niego oddziaływa.
— Sądzę, że nie możesz sobie niczego wyrzucać, co do niego. Jesteś dla Mikołki najczulszą matką, z czego zresztą cieszę się, bo to najmilszy w świecie chłopczyna! — Rostow zwykł był zawsze unosić się w ten sposób nad bratankiem żony, dla którego w gruncie był najzupełniej obojętnym. Czując to i niemogąc w tem się przezwyciężyć, wychwalał malca, ile razy wydarzyła się po temu sposobność.
— Mów co chcesz, a ja czuję, że nie jestem mu matką i to mnie martwi — Marja potrząsła smętnie głową. — Życie osamotnione, nic nie warte dla niego. Trzebaby mu gwałtem towarzystwa.
— Będzie je miał wkrótce. Wybieram się z nim przecie na wiosnę do Petersburga. — Rostow odpowiedział.
Mikołcio tymczasem spał, rzucając się we śnie niespokojnie. U sufitu paliła się lampka nocna, rozsiewając w koło mdłe światełko. Nie mogli bowiem nigdy przyzwyczaić do ciemności chłopaka niesłychanie nerwowego