Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ubóstwiona przez niego czarodziejka, owa postać wiotka jak trzcina, pełna uroku nadziemskiego? Teraz widział przed sobą tłuściutką matusię, w szlafroczku wiszącym na niej na kształt wora, z oczami mdłemi, z włosami splątanemi niedbale w tyle głowy, mówiącą wiecznie aż do znudzenia o swoich malcach, jakby już nie było innego na świecie przedmiotu do rozmowy prócz jej dziatwy.
Nadeszła wigilja św. Mikołaja. Czekano na powrót Piotra lada godzina, Mikołaj przeczuwając nieład, jaki wkradnie się jutro w cały ustrój domowy, przez napływ gości i sług obcych, był na nogach od świtu. Obszedł szczegółowo wszystkie budynki gospodarskie, i wrócił dopiero na objad do pałacu. Wiedział, co go czeka nazajutrz, jak służba cała będzie pijaniuteńka, jak on sam w ciasnym i niewygodnym mundurze umęczy się i znudzi, grając niewdzięczną rolę gospodarza. Wchodził też do sali jadalnej w najgorszym humorze, co zaraz poznała Marja, siedząca zawsze naprzeciw męża, po ruchu gwałtownym, jakim odtrącił z brzękiem i dźwiękiem szklankę i kieliszek. Zastał już wszystkich siedzących przy stole. Z dziećmi, ich nauczycielkami i mentorami, z członkami rodziny i gracjalistkami, było dwadzieścia cztery osób, zasiadających codziennie do stołu w Łysych-Górach. Z żoną wcale się dziś nie widział, prócz przy wspólnem śniadaniu. Zwykle widząc męża w złym humorze, miała na tyle przezorności, że czekała do końca objadu, żeby spytać go słodko co mu tak czoło zasępia? Dziś mocno zaniepokojona jego miną kwaśną i naburmuszoną, zapomniała o zwykłej dyplo-