Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po drodze, tak daleko jeden od drugiego, że potrzeba czasem było całej doby, żeby mogły się połączyć. Napoleon zmykał na czele, za nim w tropy króle i książęta. Armja rosyjska najpewniejsza, że Napoleon uda się w prawo po za Dniepr co było zresztą jedynym logicznym obrotem, szła w tę samą stronę, i znalazła się nagle na gościńcu wiodącym do Krasnoje. Wtedy (zawsze jak w ciuciubabce) Francuzi znaleźli się zupełnie niespodziewanie naprzeciw przedniej straży rosyjskiej. Zatrzymali się na chwilę, zdjęci trwogą niesłychaną, na widok tego zjawiska, a potem popędzili dalej po szalonemu, zostawiając po za sobą maroderów, rannych i zabitych; nie zebranych i nie pogrzebanych. W ten sposób przez trzy dni, defilowały po pod sam nos armji rosyjskiej oddziały wice-króla Davoust’a i Neya, każdy z nich osobno. Nikt nie dbał i nie pytał się o innych. Każdy zostawiał co tylko mógł; artylerją, jaszczyki z amunicją, wszelkie inne manatki, nawet połowę ludzi, myśląc jedynie jak ujść przed Rosjanami i jak wydobyć się z matni z pomocą cieniów nocy. Ney, który był się zapóźnił przy wysadzaniu w powietrze fortecy w Smoleńsku (zupełnie jak dziecko, które gdy upadnie samo bije i drugim bić każe za karę podłogę) szedł ostatni. Złączył się w Orszy z Napoleonem, prowadząc tysiąc ludzi na dziesięć tysięcy, któremi dowodził niedawno. Porozsiewał po drodze owe tysiące razem z armatami, amunicją, i wszystkiemi swojemi furgonami, które dostały się w ręce Rosjan. Był bowiem zmuszony przedzierać się ze swoimi niedobitkami przez puszczę leśną, aby dostać się nad brzegi Dniepru. Z Orchy do Wilna prowadzono dalej tę samą grę w chowa-